Sunday, May 12, 2019

Francuskie miasteczko w Alpach

Uliczki francuskiego miasteczka były teraz smutne jak ciężki oddech niemowlęcia w gęstej mgle. 
Ich opiekunowie pohukiwali teraz tak głośno ze mimo spowitego mlekiem powietrza ich obecność była odczuwalna bardzo blisko. Tak miało być zawsze-by czuć niepokój- takie tu panowały zasady. 
 Byli srogimi rodzicami pełnymi obojętności na ciężki oddech dziecka, z ich skał biło coś na kształt karcących fal magnetycznych, których częstotliwość spowalniała krew i zamrażała jej mikrocząsteczki.
Jakby parady skalnych dusz tędy przechodziły próbując się ogrzać w słońcu , w stromych ogródkach miedzy dynią, a bakłażanem . To była jedyna szansa by na chwile uzdrowić ich stęsknione ciepła serca. 
Między tymi uliczkami był zamek -suchy, mroczny i przerażony jak przechadzające się tu skalne dusze. 
Pod zamkiem stała ławka, a na niej siedziało mnóstwo ich - zamrożonych tą częstotliwością,stare kobiety, niemowlęta, smutny mędrzec z brodą w górskich butach, kot, który nie potrzebuje imienia, wszyscy na wpół-oddechu i jedna obca dziewczyna przygotowująca się chyba do wylotu w kosmos bo tak dziwnie zwinięta w kłębek, i też już sparaliżowana falami groźnie wychylających się zza mgły ciemnych, skalistych,chłodnych opiekunów.